Cele i mikser.
5 stycznia 2017 o 12:11
Mija
powoli piąty dzień nowego roku. 2017. Siódemka podobno jest szczęśliwą
cyfrą. Może to dobry znak? Tablica mojego Facebooka zalała się wpisami
na temat noworocznych postanowień. Czytałam je z zapartym tchem. I z
każdym kolejnym tekstem, traciłam zapał do czytania.
Na
liście noworocznych postanowień odnalazłam takie pozycje jak zakup
samochodu wymarzonego, schudnięcie dziesięciu kilogramów, zakup miksera
wielofunkcyjnego, wyjazd w samotności za granicę, większe zarobki, picie
mniejszej ilości alkoholu, jedzenie mniejszej ilości słodyczy,
regularne uczęszczanie na siłownię...
Trochę mnie wciepało w podłogę.
Ja
nie miałam postanowień noworocznych. Właściwie nigdy. A wisi mi to, że
nadszedł kolejny rok. Z tego powodu mam coś zmieniać? Jak chcę coś
zmienić, to zmienię to bez nowej daty. Tak zwyczajnie, bo chcę, nawet w
czerwcu.
Ale zaczęłam się zastanawiać, co bym sobie postawiła za cel, gdybym jakiś cel chciała mieć z okazji nowego roku...
Większa
wyrozumiałość dla ludzi. Większa akceptacja wobec światopoglądu mojej
miłości. Więcej rozmów z Mamą i Tatą. Więcej spania pod pachą Przecinka.
Opanowanie i wyrozumiałość w kłótniach. Obserwacja ludzi i łagodność
dla nich. Większa cierpliwość za kierownicą samochodu. Ograniczenie
stresu i myślenia o rzeczach, na które mam zerowy wpływ. Odstawienie na
wieczne zapomnienie osób, które odstawiły na wieczne zapomnienie mnie.
Rozwój osobisty, który spauzowałam sukcesywnie w poczuciu lęku.
Korzystanie z biblioteki, zamiast łazić i kupować papieprzyska. Oraz
ostatecznie jedna rzecz materialna - kupić se kilka, trochę może więcej,
jakby odrobinę, jednak, książek.
I
teraz co? Jestem lekko odchylona od teraźniejszej populacji, czy
populacja jest lekko odchylona? Serio mikser to jest szczyt marzeń i
celów w życiu? Albo samochód? Jak robię siku i pomyślę, że tęsknie za
Mamą, to dzwonię do Mamy. I celem dla mnie jest to, że jak robię siku i
tęsknię do Mamy, to jak zrobię siku, wstanę i pojadę do Mamy... Zamiast
dzwonić. A nie jakiś tam kuźwa mikser. Mikser? Serio?
Ok. Może nie jestem obiektywna. Mam mikser. Ktoś może nie ma. Zrozumiałe.
Przecinek
opuścił mnie zwyczajnie na kilka chwil, żeby oddać trochę swojej
życiodajnej krwi do analizy. W poniedziałek rezonans. A potem jeszcze
jeden, ale już nie Przecinka, chociaż w podobnej mierze siedzący mi na
barkach. (Rezonans, nie Przecinek.) Już widzę siebie oczami wyobraźni
idącą przez te podziemia Titanica. Rury przebiegające nad głowami wydają
dźwięki godnej dużej kanalizacji. Jest w tych plumkaniach i brzdękach
jakiś niepokój. Prawdopodobnie znowu dam nogę na górę, żeby poszperać w
bibliotece. Czasem można wygrzebać tam coś ciekawego.
Staram
się nie myśleć o tym. Najczęściej przypomina mi się wieczorem. Gdy
opatulam się kołdrą i analizuję najbliższą przyszłość. Gdzieś między
listą zakupów a telefonem do Babci pojawia się notatka pt. " 15:30 -
rezonans magnetyczny - sraj po gaciach natychmiast".
To
prawda, może jest szansa na to, że człowiek przywyknie do tego. Że co
trzy miesiące trzeba przechodzić stres godny żołnierza w Iraku. Pod
warunkiem, że jest gwarancja tego, że nam się poszczęści. Ale tego nikt
nie zagwarantuje. Nikt i nikomu.
Ale
nie mogę się cały czas przyszpilać do ziemi swoimi myślami. Tusia w
końcu obiecała mi, że załatwi sprawę z tym na górze. Dla siebie i
Przecinka. Widzę, że dotrzymuje słowa odnośnie siebie. Zaufałam.
Śniegu
napadało ze trzy centymetry. Widzę tylko ścieżki łapek kotów. A na
balkonie trójkątne stópki sikorek. Jestem bardzo bezduszna, bo w tym
roku nie przymocowałam za pomocą Przecinka karmników na barierkę. Teraz
kiedy spadł śnieg, te małe drobiowe kulki nie mają obiadu. Muszę
wynegocjować stołówkę. Szkoda mi tych żółtych kuperków.
Komentarze
Prześlij komentarz