Deszcz za oknem gabinetu 40
10 sierpnia 2016 o 21:01
Wczoraj
był szpital i gabinet 40. Okno w gabinecie było otwarte. Widziałam
mżący deszcz. Ludzie przechodzili chodnikiem pod oknem. Nie odzywałam
się. Znów tylko patrzyłam. Nie miałam pytań. Znów patrzyłam na dłonie,
na pieczątkę, na oczy, na włosy. Na sposób, w jaki pisała zlecenie na
chemię. I znów myślałam: "Pomóż, proszę, uratuj".
Zjeżdżając
windą w dół, kiedy zostawiłam Przecinka na oddziale dziennym
chemioterapii, popłakałam się. Winda była pusta. Byłam tylko ja. Nie
miałam powodu do płaczu. Wydaje mi się, że musiałam pozbyć się resztek
łez po ostatnich słowach. Na chwilę zrobiło mi się lżej.
Na
korytarzu spotkałam psycholog. Tą samą, która kiedyś, kilka miesięcy
wstecz, na jednych z warsztatów przy grupie dziesięciu innych osób
prosto w oczy powiedziała mi prawdę o mnie. Przy innych popłakałam się
wtedy jak dziecko. Tylko Ona umiała powiedzieć mi otwarcie, w czym jest
problem. Nazwała to po imieniu. Nazwała to, co sama czułam, ale nie
umiałam tego nazwać konkretnie. Obdarła mnie ze złudzeń. Byłam Jej
wdzięczna. To był stumilowy krok. Nie wiedziałam, że przyjmuje w Centrum
Onkologii. Szła w białym fartuchu, spojrzała na mnie spokojnym wzrokiem
spod grzywki.
Wyjechaliśmy
w niedzielę. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byliśmy na Mazurach.
Próbowałam przypomnieć sobie, nawet razem z Nim, ale zauważyłam, że
wszystkie pobyty tam zaczynają zlewać się w jedno. Do kalendarza nie
chciałam zaglądać. Budzi we mnie niepokój. Może przez to, że uciera mi
nosa uświadamiając, jak pędzi czas. A ja chyba podświadomie wolałabym go
zatrzymać. Szkoda, że życie nie ma przycisku o nazwie "pauza". Chociaż,
czy nie żyłabym wtedy cały czas na "pauzie"? Myślę, że tak.
Znam
już drogę pod rosyjską granicę. Myślę, że trafiłabym sama. Lubię tę
drogę. Każdy jej odcinek z czymś mi się kojarzy. W Łomży lubiłam
wieczory. W Śniadowie pamiętam wieczór, kiedy zaczynał padać śnie i
bałam się, że zamarza.
Poszłam
do lasu. Myślałam, że są grzyby. Wszyscy mówili, że były. Widziałam
też, że znajomi chwalą się wielkimi zbiorami. Przeliczyłam się.
Znalazłam trzy grzyby, a na ogonie miałam kilku kuracjuszy z Vitalu.
Zrezygnowałam i szybko wybiegłam z lasu, zostawiając Tatę na pastwę
drzew, bunkrów i babci, które zapomniały, że powinny iść na kolację w
sanatorium.
Lubię
tam być i nie lubię. Lubię poznawać świat, który ukształtował człowieka
ważnego dla mnie. Nie lubię, bo wiem, że nie jestem częścią tego świata
i czuję się obca. Nie należę do tych wspomnień, które tam żyją.
Trzy
lata temu Kartaczewo na pewno było wesołe. A w tym roku nie było
wesołe. Pomyślałam: "Jak mogło się to tak skończyć?" I nie wiedziałam.
Kto by wiedział?
Komentarze
Prześlij komentarz