Dwoistość
24 lutego 2016 o 21:46
Co
drugi wieczór w tygodniu uświadamiam sobie regularnie trzy rzeczy.
Pierwszą rzeczą jest samotność, którą wyhodowałam prawie na własne
życzenie, a właściwie urodziła się ona na wskutek przekorności i tzw.
myślenia, że wolę dzielić dzień i noc ze sobą samą, niż z byle kim. Lub z
kimś, kto jest wart jedynie kilka marnych myśli, bo w największej
potrzebie odwraca dupę i go nie ma - a takich przypadków była masa i
niektóre te przypadki mogą właśnie to czytać, bo taka jest śmieszność
życia. Drugą rzeczą jest świadomość, że życie jest pewnego rodzaju
chorobą - która słabe jednostki wyniszcza, a tych z pozoru silnych,
którzy bardzo się boksują i są "odważni" - targa za kłaki i próbuje
utrzeć nosa... Pamiętam upalny letni dzień, szłam ursynowską ulicą do
chłopaka, którego wówczas traktowałam jak powietrze. Tak potrzebne do
życia...Przy wejściu do metra stał chłopczyk zalanymi łzami, krztusił
się śliną, szamotał, był zrozpaczony. U jego małych stóp leżał
rozpuszczający się majestatycznie różowy lód na patyku. Nie do
odratowania - pokryty panierką z piasku i miejskich zanieczyszczeń. Nad
tym całym obrazkiem stała jak kat kobieta, miała niesamowite rysy
twarzy, była piękna. Ale minę miała przebrzydłą - pełną poniżenia i
politowania. Znudzonym głosem, pełnym pogardy powiedziała, żeby dziecko
przestało płakać. Że ma to znieść z godnością i brać odpowiedzialność za
czyny. Zmroziło mnie porządnie... Znieść z godnością taki wypadek -
można, jasne... Jednak nie umiałam wtedy zrozumieć, jak z godnością
można tak zimno wychowywać swoje dziecko. Nigdy nikt nie bronił mi
płakać. I nie dlatego jestem wrażliwa, że jestem mazepą. Zostałam
wychowana w taki sposób, żeby przeżywać swoje emocje naturalnie. I jak
chcę płakać, to płaczę, a jak chcę się śmiać, to się śmieję. Nie moja
wina, że wolę płakać. A napisałam o chłopczyku z Ursynowa, bo.... Bo
właśnie jego matka to dla mnie obraz osoby potencjalnie silnej, którą
życie goni i chce utrzeć nosa... A ona na siłę stawia na "godność".
Kobieta,
która wystawia Przecinkowi recepty na chemię, jest piękną kobietą. Ma
ładne, długie, gęste włosy. Szlachetne rysy twarzy, spokojne, mądre
oczy. Zadbane dłonie. Kiedy jestem w gabinecie i uważnie śledzę każdy
Jej ruch - jestem podświadomie sparaliżowana. Trzyma w dłoniach los
ludzki. Los mojego Przecinka. Czasem denerwuje mnie Jej spokój, wyważone
ruchy. Denerwuje lekko, zupełnie nie wiem nawet dlaczego... Powoli
wystukuje receptę w komputerze drobnymi palcami... A ja siedzę kilka
centymetrów od Niej, skulona i myślę..." Ciekawe, czy tak delikatnie i
spokojnie pisałaby Pani tę receptę, gdyby wypisywałaby ją Pani osobie,
którą Pani kocha"... Zależy od Niej tyle, tyle mojego szczęścia. Ufam
Jej, staram się ufać, ale mrozi mi krew w żyłach - tą przewrotnością
losu... Nie ma w tym żadnych uprzedzeń, nie jestem źle nastawiona - to
zwykła myśl nad tym, jak to wszystko się toczy... Mechaniczna. Zawsze
gdy wychodzę, patrzę Jej w oczy i uśmiecham się. Tak jakbym chciała tym
uśmiechem przeprosić Ją za myśl, która rodzi się wbrew mi. Uśmiecham
się, bo chcę Jej podziękować, że jest. Od Niej zależy poniekąd życie, a
ja mogę podarować Jej jedynie... uśmiech.
We
wtorek szpitalny dzień urozmaiciła mi zielona spódnica Magdy Umer,
która przemknęła obok mnie na parterze Centrum Onkologii. Lubię Jej
delikatnie wyglądające włosy. Nie chciałam Jej przeszkadzać, trzymała w
dłoniach kwiaty i uciekła do windy... To chyba nie jest miejsce, w
którym prosi się o podpis na karteczce... Wystarczyło mi wymienienie
ciepłego spojrzenia.
Komentarze
Prześlij komentarz