Listopad, brak bocianów...
6 listopada 2016 o 22:37
Spadł
śnieg. Malutki. Padał i topniał, niewiele zostawało go na powierzchni
ziemi. Ale to kolejny mazurski listopad, który tak nas przywitał na
święto Wszystkich Świętych. Lubię te dwa dni - one zawsze pozwalają mi
na refleksje w spokoju, odpowiada mi zaduma i cisza, która często wtedy
panuje. Myślę wtedy jeszcze więcej tych, których mi brakuje.
Listopad
zawsze był dla mnie pechowym miesiącem. Zawsze, ale to zawsze
zwiastował smutek i problemy. Koniec października napawał mnie
niepokojem. Mentalnie przygotowywałam się na smutki. Listopad jest też
pełen przełomów. Przyniósł mi coś cennego listopad, który był dwa lata
temu.
Orchidea
w kuchni kwitnie od początku września. Codziennie zastanawiam się,
kiedy przekwitnie i delikatnie muskam palcami kwiaty, sprawdzając, czy
są jędrne. Codziennie tak samo świeże kwiaty zadziwiają mnie coraz
mocniej. Przecinek przyniósł ten kwiat do domu i jak zwykle cieszył się,
bo cieszyłam się ja. A teraz wyczekuję, kiedy opadną limonkowe
kwiatostany. Pomidor, który stoi na stołeczku przy tarasowym oknie za to
nie kwapi się do wypuszczenia kolejnych liści. Wystarczy, że
przestawiając go przy sprzątaniu dotknę na chwilę liście, a palce
przechodzą zapachem pomidora. Czekam. Czekam na liście, na kwiaty. Na
pomidory nie czekam. To za słabe dziecko. Ten pomidorowy krzaczek...Ale
to symbol. Symbol tego, że nie ginie to, co zostaje spisane na straty.
Zapomniałam o nim. Nie podlewałam. Nie podziwiałam. A to pomidorzysko
dalej jest żywe.
Znów
patrzyłam jak śpi. Spał zwyczajnie. Tak jak zawsze. Policzek ułożył na
złożonych dłoniach. Nogi podkulił pod brzuch. Poduszka ze słoniem
przykrywała stopy. Koc zsuwał się na klepki podłogowe. Dołek i Czopek.
(Dziurka i klips po kraniotomii.) Usta pobielały, ściśnięte. Jak zwykle
patrzyłam na klatkę piersiową i próbowałam swój oddech zrównać z Jego
oddechem. Jak zwykle zresztą nieudolnie, bo widocznie Przecinek oddycha w
swoim indywidualnym rytmie i moje płuca tego nie akceptują. Boję się,
gdy patrzę na klatkę piersiową. Moje oczy wynajdują każdy opóźniony
wydech.
Nie
ma bocianów. Coraz mniej na polach krówek z pięknymi oczami. Pozostały
tylko sierpówki, ale też już gdzieś się chowają. Marazm. Coraz bardziej i
mocniej marazm. Nosowska i Celińska śpiewają mi w kuchni, gdy kroję
sernik i głaszczą mnie mentalnie po ramieniu. Chudym, zimnym. Znów na
wadze widnieje 39,5 kg. Ale przecież chodzę, śmieję się, znów ugotowałam
zupę ogórkową i czytałam wiersz Haliny Birenbaum. Jestem żywa.
Komentarze
Prześlij komentarz