Martwota decyzyjna.

  4 maja 2016 o 20:40

Niewiele jest ludzi, którzy potrafią udźwignąć ciężar decyzji. I podjąć ją samodzielnie. Bez interwencji osób trzecich, bez narad, bez porad, konsultacji. Bez oddawania części odpowiedzialności komuś. Bez współodpowiedzialności. 

Czy odpowiedzialność jest taka straszna? Czy jeśli podjęta decyzja okaże się zła - to jest to  koniec świata? Podobno jesteśmy tylko ludźmi, którzy popełniają błędy. A wszyscy boją się je popełniać, jakby to było nietaktowne. 

Dlatego jeden przegoni Cię do drugiego, a drugi do trzeciego. Pierwszy przegoni, bo nie chce decydować, drugi odeśle, bo też ma gdzieś decydowanie, a trzeci się zastanowi, ale odeśle do pierwszego - niech pierwszy jednak podejmie wyrok. 

Drepcz od jednego gabinetu do drugiego. Szwendaj się od jednej przychodni do drugiej. Kontaktuj się z jednym lekarzem albo drugim, poszukaj trzeciego, znajdź czwartego.  A wszystko dlatego, że mało kto powie "Zrób to i to - ja mówię, to jest najlepsze, odpowiem za to. Masz moje słowo, że warto." 

Wygodniej jest zrzec się odpowiedzialności, umyć ręce i być czystym, niewinnym. Bierności nikt zarzucić nie może, a winę - wszyscy. 

Nie, nie dziwię się. Bo wiem, że jeśli coś idzie nie tak, atakuję. Atakuję, szukam winowajców, szukam przyczyn, chcę wyciągać wnioski. Zwykły przykład - zagubiona płyta w szpitalu - ciskam gromami z oczu, jad ścieka z kącika ust - wściekłość... 

Tylko... Czy nie powinno być tak, że jeśli sytuacja naprawdę wymaga uwagi, powinniśmy ją dostać? Jeśli życie człowieka jest zagrożone, powinno się działać. DZIAŁAĆ. A nie przeciągać, odwlekać, wyczekiwać nie wiadomo na co. Na cud? Na pogorszenie stanu?
Gdzieś pomiędzy ogromnymi pokładami nadziei, mości się we mnie przeokropna wściekłość. Wściekłość podszyta przerażeniem, że nie zdążę zrobić czegoś ważnego. A wszystko przez to, że nie mam siły przebicia. 

Choćbym miała znieść złote jajko z wysiłku, jeśli On czegoś nie zechce, ja nic nie załatwię. Bez "zechcenia". Syzyfowa praca. Pragnienie załatwienia wszystkiego samemu, bez zgody osób trzecich i jednocześnie zakaz jazdy - tam nie ma wjazdu bez zgody chorego. "Pocałuj się w dupę, idiotko tępa, która masz chłopaka chorego. To chory rozdaje karty, Ty możesz mieć tylko tyłek ściśnięty strachem." 

Tak czuje się połowa żon, mężów, córek, synów, braci, sióstr osób chorych. Chorzy jak nie zechcą, nie zrobią. Wspierający jak nie zrozumieją, to się posrają.
Sorry za dosadność, takie są zasady.
A tak swoją drogą...

Gdzieś jest taka niepisana zasada, że jak ktoś ryczy w szpitalu, to jest załamany, poddany, ma dość i ogólnie tragedia. Teraz nie będę pisać drukowanymi literami, ale warto to sobie zakodować we łbie na zawsze, a przynajmniej na czas choroby: 

Jak osoba w szpitalu płacze, to  znaczy,  że chce popłakać. Że taką ma ochotę, potrzebę. Ot, po prostu.  Nie należy potępiać, oceniać, ganić. Nie należy oceniać osoby płaczącej ani powodu, z jakiego łzy lecą. Jeśli lecą, to znaczy, że taka zaszła potrzeba. A potrzeb się nie ignoruje. Przy płaczącym trzeba być. Tylko tyle. Bez pocieszeń, bez krytyki, bez tekstów "Życie jest smutne, ja wiem" - ja też wiem. I czasem trzeba popłakać. I czasem trzeba to zrozumieć...
(To taki agresywny odwet na  ostatnią rozmowę z Babcią, która zamiast podnieść mnie na duchu, zagotowała mnie. Tak jak sobie wybrałam białą bluzkę rano, tak sobie wybrałam, że chcę popłakać - koniec kropka. Szanować! )

Z aktualności... to mogę tylko napisać, że jak znajoma, którą zna się tylko z Internetu, przy pierwszym spotkaniu nie zawraca sobie głowy  podawaniem ręki na przywitanie, tylko wpada w ramiona, to znaczy, że  jeszcze nie wyginęli ludzie wrażliwi, otwarci i kochani. Dziękuję.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Asiu, zabrakło mi słów.

Smok Magdy

40, które jest 115.