Metro, światła, jabłka z cynamonem

 28 października 2017 o 02:05

Stałam i patrzyłam bezradnie na karton przepełniony po brzegi jabłkami. Podarunek od Tadeusza. Drugi karton. Po kilku minutach zaczęłam cierpliwie obierać. Jabłko po jabłku. Te moje, ulubione, z białym miąższem oraz te ulubione Jej, z żółtym miąższem.

Każde jabłko rodziło refleksję. Nade mną, nad Nim, nad Nią, nad nami. Nad tym, co mnie otacza. Nad zielonym kubkiem z mokotowskiego sklepu, który kupiłam pewnego upalnego dnia. Nad zwiędłym krzakiem róży, który Przecinek przyniósł i nie mógł wiedzieć, że skazany jest ten krzak na śmierć. A był skazany, bo same łodygi bez korzeni wsadzone w ziemię nie pożyją wiele...Ktoś im to zrobił.

Obierzyny spadały, spadały... Pachniało jabłkiem, cynamonem i miodem. Pomyślałam - tak pachnie nasz dom. Tak ma pachnieć po wieki.

Przypomniałam sobie dzień kilka tygodni wstecz. Wsiadłam do metra i czułam się dobrze. Wyglądałam ładnie, byłam umalowana i miałam cudowny humor. To był jeden z tych dni, kiedy nie stało się nic wyjątkowego, ale i tak jest dobrze. I nagle spojrzałam Jej  w twarz. Nie patrzyła na mnie. Nie widziała mnie. Ale ja widziałam Ją. Siedziała kilka centymetrów ode mnie. Ubrana w jasny płaszcz, błękitną spódnicę. Kasztanowe loki jak zwykle nienagannie uczesane. Była zamyślona, odizolowana od reszty pasażerów metra. Patrzyła w ciemną szybę naprzeciw siebie. A ja stałam po środku wagonu, kurczowo trzymając się lodowatej rury. I poczułam, jak bardzo chcę Ją przytulić. Objąć. Poprosić cicho... "Powiedz, że zrobiłaś wszystko, co mogłaś"... Na stacji "Centrum" wysiadła. Powolnym krokiem odeszła w stronę ruchomych schodów. Miała na sobie ten płaszcz, jasne pantofelki... I nie miała lekarskiego fartucha.

W nocy, gdy nie mogę usnąć, zupełnie bez powodu, patrzę na światła latarni prześwitujące przez szparę w zasłonach. A gdy pada deszcz, śledzę krople spływające. Myślę: Mama znów będzie chciała myć okna... Słyszę oddech. Czasem bardzo cichy, ledwo słyszalny. A czasem uciążliwie głośny. Zawsze chcę wtulić się w plecy. Czasem to robię. Ale nie zawsze. Nie chcę budzić. Nie mogę spać, jednak to nie powód, by On też nie spał... Zasypiam zgięta boleśnie, rano ledwo wstaję, mięśnie mam pokruszone jak grafit, nie współpracują.

Mija październik. A ja pamiętam, jak wyglądał ten ubiegłoroczny. Pamiętam, jak planowałam trasę do Żuromina. Jak bardzo bałam się tego i jaką ulgę przyniosła mi decyzja o rezygnacji. Pamiętam ten Dzień Nauczyciela, który rozpoczęłam o 8:00 rano w pustym łóżku. Wiadomość na ekranie telefonu sprawiła, że straciłam oddech. A gdy go tylko odzyskałam, zapłakałam głośno. Płakałam godzinę. Może więcej? Zaraz potem pobiegłam do laptopa i szukałam połączeń pociągów. Nie powiózł mnie pociąg tam... I nie zabrała ze sobą Ona. Dziś wiem, że to dobrze. Że nie udźwignę więcej.

Gdy wracałam dziś wieczorem do domu, natrafiłam na swojej trasie cztery zastępy straży pożarnej. Niebieskie światła rozjaśniały okolicę Woli. Nie jestem na tyle wprawnym kierowcą jak chciałabym... Nie dałam rady przyjrzeć się dokładnie. Odjechałam i pomyślałam: sześć lat temu takie światła rozjaśniały kawałek Białołęki. A ja piłam drinka i śmiałam się mojej przyjaciółce w twarz. Czy byłyśmy szczęśliwe? Wtedy jeszcze chyba tak. Nieświadome niczego, roześmiane. Jak wiele myśli jeszcze do mnie nie dobiło? Teraz już te myśli są.

Wolę być pamiętliwą masochistką, niż sklerotyczną idiotką...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

40, które jest 115.

Smok wrócił z Anglii do Polski.

Smok Magdy