Psia jałówka z nowotworem i dywagacje.
16 stycznia 2017 o 15:32
Przeniesiony
rezonans wyzwolił we mnie uczucia i emocje, których dawno nie musiałam
doświadczać. Moje zdanie zostało brutalnie stłamszone, zgniecione,
zdeptane, ale o dziwo, odpuściłam. Wspaniałomyślnie zasłoniłam twarz
łagodnością, zmęczona radykalnością złości, wyzbyłam się jej całkiem.
Dwa tygodnie. Przecież to niewiele, tak? Przez dwa tygodnie można
zarazić kogoś ospą. Zniszczyć związek. Wysiać warzywa w ogródku. Czy to
długo? Wytrzymam. A przecież to już w nadchodzącym tygodniu.
Wizyta
u weterynarza, którą odbyłam całkiem niedawno, zaowocowała nową
znajomością. Pies wielkości solidnej jałówki, który usiadł obok moich
kolan i zawadiacko zadarł głowę w moim kierunku, miał orzechowe, ogromne
oczy. A włosami mógłby obdzielić Groszka, Tomka, Darka, po części
również mnie, bo od roku sukcesywnie gubię futro z powodów bliżej
nieokreślonych, prawdopodobnie cząsteczek stresu wżerających się we mnie
z błogością. Był piękny, ten pies. Nie odważyłam się go dotknąć, do
póki sam nie wykazał wyraźnej chęci dotknięcia mnie. Dlatego kiedy
zbliżył łeb, potężny, do mojej dłoni, z kumulowaną we mnie dziecięcą
radością, dotknęłam jego nosa, a potem czoła. Właściciel lojalnie
uprzedził, że pies jest przyjacielski i łagodny. W ułamku sekundy byłam
zakochana. Nastąpiło to szybciej niż z Przecinkiem. Pies chyba ze
wzajemnością, bo wpatrzony we mnie orzechowymi ślepiami, ułożył łeb na
kolanie i pozwalał z ufnością, by moje palce tarmosiły go z
uwielbieniem. Sielanka trwała dosłownie pięć minut. Potem płakałam ja,
właściciel i chirurg. Za moment, jak się okazało, pies spojrzał na mnie
ostatni raz, poderwał łeb z moich kolan i poszedł za panem w stronę
gabinetu, gdzie powoli, majestatycznie, dusza opuściła ciało. A wszystko
przez nowotwór. Nie dowierzałam. Temu psu śmiały się oczy - on miał
nowotwór? To niemożliwe. W samochodzie cicho płakałam, na dżinsach
mając brązowe włosy psa.
Stabilność,
która od zawsze mnie cechowała, radykalna "przyzwyczajalność" do
wszystkiego, ostatnio dała mi pstryczka w nos. Długo byłam pewna, że
znalazłam swoje miejsce na ziemi. Czy na pewno? Czy na pewno ten fotel, w
którym siedzę, jest podpisany moim nazwiskiem? A przecież odkąd stałam
się świadomym człowiekiem, ze światopoglądem, dążyłam głównie do tego,
by odnaleźć swoje miejsce na świecie. Konkretnie przypisane do mnie,
zabukowane dla mnie, zarezerwowane. A teraz leżąc w łóżku, pijąc kawę w
kuchni, czytając książkę przy oknie i podlewając kwiaty, myślę o tym, że
chyba nastąpiła dzierżawa...
Gdy
o niej myślę, dręczy mnie żal, pretensja, złość i zastanowienie. Żal
najrzadziej, pretensja i wściekłość - najczęściej. Zagadka. Największa.
Przez rok odkryłam źródło mojego bólu wewnętrznego. Zadra, którą
próbowałam wyrwać, wydłubać, coraz głębiej się wżyna, dotkliwiej raniąc.
Pozwalam na to, jakbym była żądna tak skrajnych odczuć. A potem, gdy
już po cichu płaczę, gdy On śpi, zastanawiam się, czy jest w tym sens?
Czy ja, osoba, która zawsze musiała mieć motywację do działania, nie
zgubiła sensu?
Jeden
kamień z mojego plecaka wyrzuciła dziś Beata. Jeszcze trochę ich
zostało, ale po 25 stycznia może wszystkich się pozbędę... Oby tak było.
Obym nie musiała kupić większego plecaka...
Komentarze
Prześlij komentarz