Słabość
11 marca 2016 o 13:12
Po
tym, jak dowiedziałam się, że w głowie Przecinka jest guz, byłam
wściekła. Oczywiście to była wściekłość z rodzaju tych na wszystko i na
nic. Wściekłość, która objawia się myśleniem na temat wszystkiego w
zmienny sposób. Oraz wściekłość, która niestety dotyka najbliższych - bo
trzeba ją wyładować, a w takich sytuacjach często nie wie się jak to
zrobić.
Kolejna
złość złapała mnie po odebraniu wyników histopatologicznych. Po
operacji, a przed odebraniem wyników byłam święcie przekonana, że
istnieje coś takiego jak limit nieszczęść w życiu. Starłam się hodować
tę myśl w głowie, bo była bezpieczna i przyjemna. Skoro tyle przykrości
nas już odnalazło, to na pewno więcej już nic złego się nie przytrafi.
Kiedy jeszcze żył Wojtek, leżał w szpitalu a Przecinek poszedł któregoś
razu do łazienki, powiedziałam to na głos. Wojtek, kolega ze szpitalnej
sali, spojrzał na mnie z politowaniem. Pamiętam to jak dziś, chociaż
minęło pół roku. A On nie odpisuje już trzeci miesiąc na sms'a, bo nie
ma Go wśród nas... "Nie wierz w to. To nie jest prawda. Przykro mi,
ale to nieprawda. Nie istnieje coś takiego jak limit nieszczęść.
Nieszczęście zawsze znajdzie miejsce". Wtedy trochę mnie przytkało. Nie
odpowiedziałam za wiele, nie wiedziałam nawet co odpowiedzieć...
Powiedział mi to dojrzały mężczyzna leżący na szpitalnym łóżku po
operacji na kręgosłupie. W dodatku nie po operacji wycięcia nowotworu,
tylko po "uszczknięciu" nowotworu, żeby zbadać - jaki jest. Przerzut ze
skóry do kręgosłupa...Wtedy już nie mogli Mu nic zaoferować. Był skazany
na konanie. Ale to wiem już dziś, wtedy tego nie wiedziałam. Patrzyłam
na Niego i myślałam sobie, że przecież to obcy człowiek. Sympatyczny,
wesoły. Kiedy Mama przyniosła mu jabłka i winogrona, był tak radosny i
wdzięczny, że aż chciało mi się płakać. I powiedział mi, żebym nie
wierzyła w limit nieszczęść... Stwierdziłam, że sama sprawdzę. Że
przekonam się, czy Wojtek ma rację.
Kiedy
zadzwoniłam do Wojtka trzy miesiące temu i odebrał obcy męski głos, a
potem powiedział mi, ze Wojtek nie żyje - zrozumiałam. Pomyślałam, że
miał rację. W gardle rosła gula wielkości mandarynki. Byłam wściekła. Na
to, że mi to powiedział. Na to, że umarł. Na to, że wiadomości w
telefonie już nie mają właściciela, bo właściciel umarł. To On był ze
mną i Przecinkiem na minuty przed operacją. On pocieszał, trzymał
kciuki. I powtarzał, że guz okaże się niezłośliwy. Był wesoły, wesoły na
przekór swojej sytuacji. A teraz został nam po Nim tylko numer w
telefonie i zdjęcie Jego ręcznika. Śmieszne. Zdjęcie ręcznika obcego
faceta w telefonie przyprawia mnie o płacz. Bo ten Wojtek dawał mi
nadzieję. Chociaż uświadamiał, że łatwo nie jest, że limitu nie ma -
mówił, że u nas będzie inaczej.
Teraz
znowu jestem wściekła. Z bezradności i poczucia beznadziejności,
niesprawiedliwości. Nie poddam się, ale czuję, że tracę pod nogami
grunt. To tak, jakby nadprzyrodzona moc ciągnęła Przecinka w swoją
stronę, a ja - zwykłymi ludzkimi siłami nie mogę go przytrzymać. Tak się
czuję po wizytach w szpitalu. Wszystkie dają mi nadzieję i zabierają mi
nadzieję. Każdy lekarz jakiego spotykam na swojej drodze daje mi siłę
do walki i zabiera mi siłę do walki. Mam wrażenie, że niedługo mój mózg
eksploduje z natłoku myśli - pozytywnych i mniej pozytywnych. Wszystko
się żre ze sobą, koliduje, nie zgadza. Nie ma ani jednej spójności.
Czasem łzy spływają nawet wtedy, kiedy nie szczypie nos i nic nie
zapowiada łez.
Po
wczorajszym też jestem wściekła. Na siebie. Może popełniał błędy? Może
nie robię czegoś, co może pomóc? Może za mało się staram? Na życie. Jest
popierdolone.
Ale...
Nadal chcę wierzyć, że jest limit nieszczęść. Że jest odcięcie. Gdybym w
to nie wierzyła, to chyba nie miałabym naprawdę po co żyć. Wierzę reż w
cuda.
Komentarze
Prześlij komentarz