Taniec godowy przed gabinetem 40, zielona ciężarówka i Magda w roli neurochirurga

 28 stycznia 2017 o 18:34

W środę odbył się rezonans magnetyczny. Piąty od czasu kraniotomii. Przeżywałam go najbardziej ze wszystkich dotychczas. Obawiam się też, że każdy kolejny będzie nasilał moje przeżycia. Im dalej w las, tym ciemniej. A im ciemniej, tym boleśniej i straszniej. Przeczuwałam, że okolice tzw. szumu wody i wietrzne podziemia tego dnia nam towarzyszyć nie będą. Odesłali nas na nowy rezonans - 3T. Poczułam przypływ adrenaliny, coś nowego, nieznanego, brak monotonii. Ucieszyłam się. Tego chciałam. Psujący się notorycznie stary, "wietrzny" rezonans napawał mnie irytacją - myślałam, że skoro ciągle jest awaria, to nie mogę zawierzyć tej maszynie. Na pewno mnie okłamuje. Na pewno przeinacza obraz, nie pokazuje tego, co powinna... I nagle okazało się, że tym razem badanie odbędzie się na nowej maszynie. Ucieszyłam się. Zmieniłam otoczenie. W odremontowanych pomieszczeniach nie było niepokojącego szumu wody, nie było mrugających jarzeniówek, podłoga była czysta, krzesła schludne, a personel ubrany pod kolor ścian. I serdeczny, wyjątkowo serdeczny w tych pomarańczowych rajtuzach.

Przecinek był uradowany. Nowy rezonans okazał się przyjazny dla Jego uszu. Puszczono Mu w słuchawkach muzykę, która skutecznie wyciszyła i w miarę możliwości odizolowała Go od niemiłych uderzeń, stuknięć, walnięć i pozostałych hałasów wydawanych przez aparat. Nie dał mi przed badaniem całusa, więc czekając na Niego, byłam zła. Czemu nie dał mi całusa? Prosiłam. Zawsze dawał mi całusa. A dziś pognał rączym kłusem za pielęgniarką, z wbitą w dłoń kaniulą i nawet na mnie nie spojrzał. Rozwodziłam się na tym, krzywiąc się i marudząc na lodowatą wodę z automatu, aż nagle stanął w progu poczekalni. Z niedowierzaniem spojrzałam na zegarek na nadgarstku. Niecałe pół godziny. Uśmiechał się lekko - wreszcie miał to za sobą, wreszcie może odetchnąć. Zaraz pozbędziemy się uporczywej kaniuli i uciekniemy stąd. Resztę dnia spędzimy starając się nie pamiętać o tym. 

Dla udowodnienia przekornemu losowi, że nie damy się zaszufladkować, wybraliśmy się w dość długą podróż. Dużo ludzi po rezonansie musi odpoczywać. Bolą ich głowy. Mają zawroty. Przecinka jeszcze nigdy to nie dopadło. Dlatego zaopatrzony w napoje, co by prędko pozbyć się z organizmu kontrastu, wyruszyliśmy w kierunku pewnej mazowieckiej wiochy. 

Mijaliśmy ośnieżone pola. Domy. Gdzieniegdzie lasy całe składające się z sosen. I nagle wjechaliśmy na długą drogę, pnącą się serpentyną pomiędzy polami. Wyglądała trochę jak te drogi, które zostawili nam w spadku Niemcy - skrupulatnie wysadzone drzewami po bokach. Moim oczom ukazał się wielki ptak siedzący na gałęzi. Nie mogłam uwierzyć, dlatego przetarłam oczy i milczałam jak zaklęta. Przewidziało mi się, na pewno. Ale za kilka metrów znów zobaczyłam ciemną plamę na tle gałęzi i tym razem wyostrzyłam wzrok. Nie mogłam się mylić. Szponiasty ptak, duży, majestatyczny. Aż podskoczyłam. Oczywiście Przecinek mi nie uwierzył. Aż na kolejnym drzewie nie dostrzegł kolejnego, ciut większego właściciela szponów. Czy to były jastrzębie? Może sokół albo kania? Nie wiem, nie miałam możliwości przyjrzeć się z bliska. Ale byłam wniebowzięta. Uwielbiam ptaki.

Po powrocie do domu stanęłam jak wryta. No przecież! To dobry znak! Od razu przypomniałam sobie, że to z pewnością jest dobry zwiastun. Tak jak dobrym zwiastunem były dwa bociany lecące nad naszym domem w dzień poprzedniego rezonansu. To, że ptaki są dobrą prognozą, potwierdziła mi wieczorem B. Spałam dobrze, wreszcie. 

Wczoraj kolejna dostawa cukierków od NFZ. Początek ostatniego cyklu. Jeszcze trzy wizyty i zakończymy protokół. Tym razem miałam przeczucie, że dostaniemy opis. Usiadłam pokornie przy dystrybutorze wody i czekałam. Spojrzałam w lewo i zatkało mnie. Ania. Zerwałam się jak porażona prądem i pogalopowałam. Zobaczyła mnie w fazie lotu i od razu się poderwała, więc na oczach pozostałych glejakowców, wpadłyśmy sobie w ramiona. Szeroki uśmiech i dłuższe niż ostatnio włosy wprawiły mnie w euforię. Oczywiście zaczęliśmy we troje trajkotać na cały korytarz, co chwilę wybuchając śmiechem. Mina zrzedła mi jednak, gdy wywołano nas do gabinetu. Kluska w gardło wstąpiła momentalnie. No bo... No bo przecież zaraz może okazać się, że coś jest nie tak. Pani J. uśmiechała się wesoło. Wzmogło to we mnie strach. Na moją prośbę sprawdziła, czy jest opis. I był. Zapamiętałam tylko " W całości stabilny" i zanim dotarło do mnie, co te słowa oznaczają, łzy ciekły mi po polikach skapując bezczelnie na płaszcz. Pani J. udawała, że nie widzi łez. Nie chciała ich chyba widzieć, mimo faktu, że były to zdecydowanie łzy szczęścia, ulgi, radości. Wyrwałam kartkę z ręki i jak tylko wydostałam się z gabinetu, wcisnęłam ją w dłonie Ani. Pokiwała głową, z radością. 
Powinniśmy wyjść stamtąd prędko, cieszyć się poza tym miejscem, ale zaczepił mnie pan M. Powoli zaczął opowiadać swoją historię, a ja z namaszczeniem trzymając w dłoniach opis, słuchałam... I rosła we mnie, pęczniała, puchła radość. Ten pan opowiedział mi, że w 1993 roku przeszedł operację guza mózgu. Nic szczególnego. Na Bródnie pozbawiono Go intruza. Przeszedł leczenie kobaltem, które już dawno nie jest stosowane. Nawrót guza przydarzył Mu się dopiero po 20 latach. Uśmiech sam wstępował na moją twarz. Czułam pod skórą odpowiedź, jaką uzyskam, gdy spytam o rodzaj guza. Skąpodrzewiak. Byłam metr ponad ziemią. Jest nadzieja. Jest! 

Wieczorem do snu utuliła mnie Magda. Zanim niczym pies Pluto ułożyłam się w kłębek pod ramieniem Przecinka, pod pachą mając swoją zdezelowaną, zużytą, ale ukochaną błękitną poduszkę z sową, przesłałam dokumentację Magdzie. Napisała mi to, co czułam, że napisze. Ukoiła. Zasiała ziarno niepokoju, ale zasypiałam spokojna. Wreszcie. 

Przecinek dołączył do mężczyzn administratorek, którzy chyba się zmówili w styczniu. Każdy dostał dobry wynik. I niech trwają w tym, ile tylko się da. Jak jeden mąż i żona! 

Z radości tej pięknej i całej, razu pewnego, wjechałabym  swoim cudem techniki motoryzacyjnej pod zieloną ciężarówkę. Myślę sobie: zieleń to kolor nadziei. Pewnie kierowca tej ciężarówki stracił nadzieję w młode kobiety za kierownicą. Sądzę, że w moim aucie najbardziej wyeksploatowany to będzie okrągły "guzicek" od świateł awaryjnych, którymi wylewnie i dosadnie wszystkich przepraszam. Jestem szalonym kierowcą ekstremalnym, dostarczam wszystkim świeży powiew powietrza i krew szybciej tętni w krwiobiegu. Taki ze mnie Religa, dbam o dobrą pracę serduszków moich pasażerów. 

Ale żyję. I przytyłam kilogram. Solidarnie z Przecinkiem. I wypiłam szklaneczkę Martini za pomyślny wynik, po czym spektakularnie zwinęłam się w kłębek i odfrunęłam,  w objęciach błękitnej sowy. 
brain sketch

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Asiu, zabrakło mi słów.

Smok Magdy

40, które jest 115.