Wspomnienia

 9 czerwca 2016 o 18:34

Od Banacha się zaczęło.  2 września 2015 roku. Miała być zwykła konsultacja z neurochirurgiem. Cudem ją wywalczyłam, trudno było Go namówić.Przecinka, nie neurochirurga. Poszliśmy. Znajome korytarze musiały ranić Go najmocniej. Niezasuszone wspomnienia, odżywające co chwilę. 

Ja też byłam nieswoja. Coś nie grało. We mnie coś się nie zgadzało. Niby byłam nieświadoma, ale gdzieś jednak ta świadomość przebijała. Pod cienką warstwą spokoju przekłuwała się spora dawka strachu i niepewności. Może to właśnie jest ta kobieca intuicja, którą często mężczyźni wyśmiewają? 
Nie weszłam do gabinetu. Nie wiem, dlaczego. Wszedł  z moją Mamą. To był pierwszy i ostatni raz, gdy wszedł do jakiegoś lekarza beze mnie. Nigdy potem już nie odpuszczałam Go w szpitalu nawet na krok. Ale wtedy zostałam na korytarzu, przed gabinetem. Na kolanach leżała teczka z dokumentami, tymi, które nie były Mu potrzebne. 

Starsza kobieta siedziała naprzeciwko mnie. Patrzyła na mnie krzywo, bo nie kryłam się z tym, że podsłuchiwałam. Siedziałam jak najbliżej i bez krępacji nasłuchiwałam, co przebiegało w środku. Na moje nieszczęście i przez własne niedobre zdolności szpiegowskie (Akurat w tym jednym przypadku, bo ogólnie mogę się pochwalić nienagannymi zdolnościami szpiegowskimi...) nie usłyszałam nic. Czekałam jak na skazanie, nie mogąc wytrzymać, aż wreszcie wyjdą oboje z tego pomieszczenia. 
To były tzw. słodkie czasy. Myśleliśmy wszyscy, jakby przyszłość była czymś, na co mamy wpływ pełny. Jakby na świecie nie było rzeczy, na które nie mamy wpływu w ogóle. Żart. Nie miałam w głowie tych wszystkich nazw guzów. Nie znałam ani jednego objawu padaczki. Nie miałam pojęcia co podaje się na zmniejszenie obrzęku mózgu. Byłam cudownie nieświadoma. Cisza przed burzą... Wszystko było przed nami...I wszystko było przede mną.

Jeszcze tego samego dnia miał rozpocząć się koszmar. Siedziałam pod gabinetem i czekałam na zdrowego, zadowolonego chłopaka. Wtedy tak myślałam. Potem wyszło na jaw, że wszystko, absolutnie wszystko było kłamstwem uszytym specjalnie dla mnie. Uszytym z Jego winy. Czekałam na "zdrowego" chłopaka. Podczas gdy wieczorem trafił na SOR nieprzytomny z bólu. 
Co komu zrobiłam w poprzednim życiu, żeby musieć patrzeć na to? Pogotowie jechało godzinę. Pięć kilometrów jechało godzinę. Nie miałam wtedy w głowie jeszcze tej zadziorności, którą już teraz nabyłam. Teraz nie zostawiłabym na nich suchej nitki. 

Zabrali Go na Wołoską. Cudem tam dojechałam. Cudem, za który potem zapłaciłam złym słowem i pretensjami. Nie rozumiałam, że na Oddział Ratunkowy nie wolno mi wejść. Weszłam i stałam przy łóżku. Za moimi plecami pijany bezdomny zaczepiał pielęgniarki. Złość zżerała każdą moją tkankę. Do tego śmierdzącego na  kilometr, pijanego, roszczeniowego mężczyzny pielęgniarki podchodziły, mierzyły mu ciśnienie. Mój chłopak z guzem mózgu, ledwo otwierający oczy z bólu, przysypiający (Cholera wie, czy od bólu, czy od siejącego postrach guza...) był dla pielęgniarek obcym bytem, znajdującym się prawdopodobnie na innej planecie. Leżał przykryty bluzą, z butelką wody przyciśniętą do boku. Butelką wody, którą wcisnęłam Mu w ręce jeszcze w karetce, bo poradziła mi Mama, że na Oddziale Ratunkowym nie podadzą. Pijakowi może owszem. Cichemu, zbolałemu chłopakowi już nie bardzo. 

Sześć godzin. Tyle czekał. Tyle czekał mój Przecinek na lekarza. Mój Przecinek, który jest pracowity, jest dobry, chce żyć, ma plany i marzenia. A przed nim do lekarza wszedł menel, śmierdzący na wszystkie strony takimi zapachami, jakich przytoczyć słownie nie potrafię. Który śniadania nie zje, pracy nie znajdzie, ale "Szefowo, poratuj złotóweczką" działa zawsze i na wódę się znajdzie... Tak więc mój chłopak musiał cierpliwie poczekać, aż pan doktor zbada pana Pijaka, który wyrżnął w chodnik, bo się nachlał. 

Ukradłam Go stamtąd. Udało mi się. Dziś nie wiem, czy to była dobra decyzja. Nie wiem, czy kiedykolwiek oboje się o tym przekonamy. Wiem, że ta kradzież była wtedy dobrą decyzją. Bo operacja została wykonana przez inne dłonie. Lepsze dłonie. 

We wrześniu minie rok. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek rok będzie dla mnie czasem, który odczuwam jako dziesięć lat...  Mam dwadzieścia lat. Fizycznie. A wydaje mi się, że rozpoczęłam trzydziestkę. 

To byłoby dobre, prawda? Mieć trzydzieści lat i ciało dwudziestki... Przecinek by się cieszył. Ale po co się cieszyć z trzydziestki, jeśli jednak ma się dwudziestkę? 
To miało być po części zabawne. 
PS Uratowałam dziś ptaka. Wypuszczony z zamkniętej przestrzeni poszybował wysoko, nawet się nie oglądając. Popłakałam się, bo miałam szczęście, że go znalazłam. Miałam szczęście, że on jeszcze miał siłę odlecieć. 
Szpital_Banacha_lądowisko

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Asiu, zabrakło mi słów.

Smok Magdy

40, które jest 115.