Zasada nocnego myślenia - myśl smutno
1 marca 2017 o 23:09
Męczy
mnie brak pewności. Deficyt zaufania. Niepokój. Brak "Dałabym uciąć
sobie rękę". Brakuje mi tej pewności, która wszystkich drażni i zmusza
do mówienia "A żebyś się nie zdziwiła". Chciałabym się nie zdziwić.
Chciałabym być tak szalenie pewna tego jednego, tak do szpiku kości
utwierdzona w przekonaniu. Chciałabym wreszcie, realnie mieć rację. Czuć
całą sobą, że tak jest. I nie bać się. Nie podejrzewać, nie wymyślać,
nie domyślać się, nie szukać, nie węszyć, nie dokładać kamieni do
plecaka. Kiedy to osiągnę? Czy kiedykolwiek? Czy po czasie? Czy dożyję
tej chwili?
Patrzyłam
na rozmokłe tereny, na drzewa ogołocone z liści. Myślałam: tam gdzieś w
tych wyglądających sucho i martwo gałęziach tli się zielone życie. A to
życie zaraz zacznie wybuchać soczystymi, jędrnymi liśćmi. Słuchałam
radia, słuchaliśmy radia. W takich chwilach najmocniej brak mi wiosny.
Chciałabym już sama odżyć. Rozbujać w sobie energię na nowo. Zakwitnąć.
Kolorami, siłą, energią, witalnością.
Ten
wypadek w Dybkach zasmucił mnie na dwa dni. Do tego dnia noszę w sobie
jakieś zgliszcza po tym. Siedzieliśmy w aucie i widzieliśmy ostatnie
prace, które miały przywrócić porządek po wypadku. Śmiertelnym. Życie
straciły trzy osoby. Patrzyłam na sosny po prawej stronie, od wiatru
lekko się kołysały. Zupełnie identycznie, tak samo niepokojąco jak w
Katyniu. Śmierć. Kilkadziesiąt centymetrów od naszego auta z czyjegoś
ciała kilka godzin temu...Tak zupełnie prędko, albo może wolno, uleciała
dusza. Dusza pełna wspomnień, żalu, radości, marzeń, pragnień,
przeszłości, przyszłości... Wredny los. Bo w czyimś aucie pękła opona.
Opona, wielka, duża opona z ciężarówki. Wyrwała z trzech osób życie. To
boleśnie zabawne. Bo to naprawdę jest zabawne. Tak prosta czynność jak
pękniecie opony doprowadziła do największej tragedii w czyimś życiu.
Myślałam o tym jedząc naleśniki, myślałam o tym pijąc herbatę w
mazurskiej restauracji, myślałam o tym patrząc na niebieskie rybki w
akwarium, myślałam o tym zasypiając pod cudzą, fioletową pościelą. I nie
zrozumiałam.
Z
Mazur wracałam z podciętymi skrzydłami. Kolejny raz utarty nos. Świat
znowu pokazał mi, że moje wartości nie mają racji bytu na tej Ziemi. Ze
swoimi prawami, zasadami, wartościami mogę się schować. Tutaj są inne
zasady. Bolesne dla mnie. Skapitulowałam sama w sobie. Czy muszę z tym
walczyć? Tak było i będzie. Tylko...Jak mam cieszyć się życiem? Żyjąc
między potworami? Jak mam wierzyć w dobro i żyć pełną piersią, nie mogąc
zaufać ludziom? Obrzydzenie. Wracałam z obrzydzeniem. Z wielkim
nadmiarem obrzydzenia. Może się go kiedyś pozbędę...
Ale
codziennie rano powtarzam sobie - masz dla kogo walczyć o swoje myśli.
Nie dołuj się. Nie upadaj. Miej nadzieję. Ufaj. Nie zamykaj się na
innych. Codziennie rano pamiętam, ile mam do stracenia czasu, ile mam do
zmarnowania swoim zachowaniem.
Jest
późna noc. Jestem sama. Znowu patrzę tępo w jedno miejsce. I znowu
potężnie się o Nią boję. Gdzieś w tym lęku zatracam granicę. O co ten
lęk jest. Moje wyobrażenia są coraz bardziej mordowane. I przeobrażane w
inne realia. Złe, gorsze od tych, które kreuję. Jest mi potężne
przykro. Nie umiem nic zrobić. Modlitwa... Jest taka nieszczera. Nie
umiem się modlić. Zapomniałam. Tak jak Bóg zapomniał... A może nie
zapomniał? Może jest? Tylko czemu nie tam?
Komentarze
Prześlij komentarz