Samotność, pierwsza miłość i kosiarka.
Obserwuję. Powoli wszystko zanika. Tylko po to, by w najmniej oczekiwanym momencie, bez uprzedzenia wypłynąć na powierzchnię. Godzę się na to, bo takie są warunki stawiane przez życie, które jak wiadomo, lubi być złośliwe.
Samotność zawsze jawiła się dla mnie smutkiem. Rozpaczą. Płaczem po nocach, gryzieniem przegubów i wspominaniem tego, co utracone. Taka wizja trwała we mnie do chwili, kiedy sama nie zostałam samotna. Zawsze przecież byłam samotnikiem, lecz nigdy nie w tak zaawansowanej formie, jak od pięciu lat. Dotarło do mnie, że w większości przypadków, samotność to wybór, nie konieczność. Lub też... Wybór z konieczności?
Osoba samotna to wcale nie jest ktoś, kto ma problemy z przystosowaniem, komunikacją. To nie jest ktoś odizolowany od rzeczywistości. To ktoś, kto podjął decyzję, że więcej zranić się nie pozwoli. Intensywne osoby, które często bywają w naszym życiu, najpierw zagrabiają poszczególne części egzystencji, żeby potem, gdy zrezygnują ze znajomości, doszczętnie je zniszczyć. Taki schemat jest zawsze w relacji osoby wrażliwej i mniej-wrażliwej-spontanicznej.
Dla mnie zawsze relacja człowieka z drugim człowiekiem była synonimem wierności. Jeśli zaczynałam traktować kogoś naprawdę poważnie, jasne było dla mnie, że jestem lojalna. I na ten przykład, gdy w moim życiu pojawiła się pierwsza moja miłość, uroczy chłopak z podstawówki o imieniu Michał, moim światem nagle wstrząsnęło. Wszystkim opowiadałam tylko o Nim, żeby wszyscy wiedzieli, że jest tylko On. Nie licząc przyjaciółki Oli, która mimo tego samego wieku, była mi czasem szkolną mamą. Wszyscy wiedzieli o Michale. Do tego stopnia, że nasze inicjały widniały namalowane na ścianie pobliskiego warzywniaka, a ja z dumą opowiadałam rodzinie, że te bazgroły chuligańskie kolegów, to "Kasia" tam... To ja jestem tą Kasią! Aż nagle... Dziecięce serce poczuło, że coś jest nie tak. Nagle ta bliskość, która mnie z nim połączyła, zaczęła zanikać. Czułam, jak to blednie, ucieka. Latem, któregoś gorącego dnia wróciłam do domu i natychmiast zaczęłam szukać Mamy. Była w salonie i wycierała kurze. Nie wiedziałam, jak mam zacząć rozmowę. Byłam dzieckiem, a to była rozmowa z rodzaju tych wstydliwych, ponieważ zahaczających o pierwsze poważne uczucia. Zdobyłam się na odwagę i wyznałam, że to wszystko już mnie męczy, ale to przecież Michał... A Michał to nie był byle jaki chłopak! To był uczuciowy, wrażliwy młody człowiek! (No bo w byle kim, moje dziecięce serce na pewno by się nie zauroczyło...) Rozpaczałam Mamie na kanapie, co mam począć, żeby Go nie zranić... Nie chciałam się już męczyć. Ranić też nie... Aż w końcu nasza urocza, sympatyczna jak na tamten wiek relacja zakończyła się przy stoiskach na rowery pod wejściem do szkoły podstawowej numer 11. To zdezorientowanie i nerwowe miętolenie pomarańczowej smyczy z kluczami od domu, wiszącej na Jego szyi, zapamiętam do końca życia. To było świadectwo mojej porażki. Wyrzuty sumienia trawiły mnie już potem zawsze. Do tego stopnia, że gdy po wielu latach, w wieku 19 lat, rozmawialiśmy luźno, ja jeszcze raz gorąco przeprosiłam. Z humorem.
Teraz ludzkie relacje ograniczają się często do klikania guzików na Tinderze, czacie Messengera, albo wysyłania Snapów. (Wiem od młodszych członków rodziny, jako stary duchem człowiek obserwuję to z niepokojem, choć wyznaję "A ja żem jej powiedziała..." Nosowskiej) Dlatego większość relacji nie ma już takiego jądra, jakie mieliśmy dawniej, gdy większość czasu spędzaliśmy razem, na dworze. Dziś, gdy ktoś nam się nie podoba, spuszczamy go na drzewo... Dawniej to odbywało się chyba z większą pompą. Z większym... sercem.
Tak więc w tej samotności, jestem bardzo szczęśliwa. Nigdy nie czułam, że znam siebie tak bardzo. Poznałam wiele odruchów, które zrozumiałam, a dawniej byłyby dla mnie tylko zachowaniem. Teraz wiem, z czego wynikają i dlaczego je u siebie obserwuję. Czasem dochodzę do gorzkich wniosków, rujnujących dogłębnie poczucie wartości oraz nadzieję... Ale czy byłabym człowiekiem, gdybym była pozbawiona nawet takich wniosków? Czy właśnie człowieczeństwo nie jest tym, że składamy się z dobra i zła?
Nie lubię lęku, a jednak wiem, że musi on przy mnie trwać. I wiem też, że ten lęk będzie towarzyszył mi do śmierci, mojej śmierci.
Rezonans magnetyczny Przecinka będzie dzień po moich urodzinach. A dwa dni po rocznicy, która pali mnie wewnętrznie i rozgrzewa do czerwoności już teraz. Z pewnego rodzaju nadzieją obserwuję łabędzie, które doczekały się młodych, w stawie nieopodal naszego domu. Trwam w tym, że ptaki przynoszą nam szczęście. Szare kuperki, bardzo puchate, może przyniosą nam znów powodzenie.
Jest tyle planów na to lato. Tyle zajęć, które na nas czekają... Nie popsuje mi tego moje serce, które coraz silniej dokucza mi i zabiera radość. Przerażona własnym organizmem, jego odruchami, zapisałam się do kardiologa. Dziesięć przysiadów nigdy nie owocowało szalejącym sercem, które czuję w gardle. Koszenie trawy? Robiłam to z rozkoszą. A teraz zatrzymuję się, wyłączam kosiarkę i schylam głowę, żeby widzieć, jak koszulka niemiarowo, bardzo szybko unosi się na piersi. Martwieję, a potem wspominam Halinę Poświatowską. Zaczytywałam się Jej twórczością w liceum, rozpaczając nad finałem Jej życia. Potem włączam kosiarkę ponownie i ignoruję serce, zaklinając rzeczywistość. Może chore serce Taty i chora zastawka Mamy, zwiastują niespodziankę w moim sercu?
A może tylko wrażeń dużo...
Komentarze
Prześlij komentarz