100 post.

Była godzina 22:00. Nie mam pojęcia, ile mogłam mieć na liczniku. Pewnie powyżej 100 km/h, ale mniej niż 130 km/h. Jechałam drogą ekspresową. W dodatku drogą ekspresową, której nie znałam, bo była to droga powrotna z Białegostoku. Nie czułam się bezpieczna. Właściwie czułam się paskudnie. Bolał mnie brzuch, bałam się wszędobylskiej ciemności i rozwiniętej prędkości. Jechałam Jego autem. Większym znacznie od mojego. Na zakrętach bałam się najbardziej. Choć nie były to zakręty ostre, a łagodne. Siedział obok mnie, rozmawiał przez mój telefon. Zupełnie nie słyszałam co mówi, chociaż nie mówił szeptem. Na Jego telefonie miałam włączoną nawigację, która prowadziła mnie do hotelu. Miałam do pokonania ponad 100 km. Jechałam do hotelu...Obcego, brzydkiego hotelu z łóżkiem pachnącym inaczej niż nasze.  Do hotelu z bezzębną, budzącą we mnie odrazę sprzątaczką, która nie wydawała się uczciwa. Ale przecież podobno nie oceniam ludzi po wyglądzie...? On mi tak zawsze powtarza. Jak wewnętrzny głos sumienia. Przywraca mnie na ziemię. Droga dłużyła się i zdawała się nie mieć końca. Myśli błądziły naprawdę solidnie, w wyobraźni mam teraz obraz żarzących się neuronów w mojej głowie. Produkowałam nadprogramowe połączenia w mózgu, ale wszystko w ciszy, ciemności, w nielicznych odgłosach auta. Bałam się. Nie można określić tego bardziej dosadnie. Pokonywałam kolejne kilometry i czułam jak tracę autonomię. Sprawność. Sprawczość. Siłę. Nadzieję. Wiarę. Z każdym kilometrem i mijaną na prawym pasie ciężarówką. Padał deszcz, a mi chciało się wyć. Nagle zrozumiałam, że przegapiłam zjazd. Nie słuchałam nie tylko Jego, ale nawigacji także. Kiedy próbowała zwrócić na siebie moją uwagę, ja byłam gdzie indziej. Było za późno, żeby skręcić, a zawracać nie ma możliwości. Droga ekspresowa nie przewiduje takich urozmaiceń. Musiałam nadłożyć kilometrów, by dotrzeć do celu. On nawet tego nie zauważył. Po zjechaniu z drogi ekspresowej turlałam się beznadziejnie drogą zwykłą, pełną kolein, pomiędzy drzewami. Opatulona w lęk przed leśnymi zwierzętami mogącymi wyskoczyć przed maskę. Wśród ciemności nagle pojawiło się cykliczne mrugnięcie pomarańczowego światła. Rolnicza maszyna przede mną drażniła mnie. W ciemnościach blask tego dziadostwa zdawał się jeszcze bardziej jaskrawy. Od trzech lat paraliżował mnie lęk przed tego typu światłami. Mrugającymi, strzelającymi laserami, pulsującymi... Bałam się epilepsji. Nie swojej, rzecz jasna. Wyprzedziłam najszybciej, jak potrafiłam. Nic się nie wydarzyło. Gdy zaparkowałam pod hotelem,  rozgrzana od emocji i ogrzewania, spytałam samą siebie: A co miało się stać? 

Spędziłam w tym hotelu sześć nocy i sześć dni. Noce były najgorsze. Słuchałam odgłosów ludzi spędzających czas w sąsiednich pokojach. Ściany nie były profesjonalnie wyciszone. Myślę, że gdybym zaparła się i kopnęła w ścianę przy której spałam,  rozpadłaby się, a ja ujrzałabym innego lokatora. Kto wie? Może tego mężczyznę, który o szóstej rano rozmawiał z żoną? Lodówka, która mieściła się w pokoju, nie dawała nam spokoju. Była jak rozgrzany głos sumienia. Tętniła życiem, najbardziej w nocy. Budziłam się i słyszałam tylko ją. A w świetle niebieskiej żaróweczki od telewizora rozpoznawałam kontury Jego ciała. Śledziłam niebieskie zarysy, jakby były najciekawszą mapą świata. W permanentnym paraliżu, wyczekiwałam... Wyczekiwałam. Tylko cztery osoby wiedziały, czego. 

Jak dużo siebie straciłam w trzy miesiące? Jak szybko przyszło mi zaprzepaścić zgromadzone przez trzy lata zasoby? W jeden   sierpniowy poranek? Jak łatwo przyszło mi zrujnować na własne życzenie poczucie bezpieczeństwa. A nie, zapomniałam. To jest cecha. Ona nazywa się - realizm. Kiedy traci swoją barwę, kiedy wytrąca się czerń i zamienia się w pesymizm? Czy nie jest może pesymizmem otulonym lekką warstwą realizmu? Gdzie i kiedy oddelegowałam swój zasób pozytywu... 

W pierwszy dzień świąt będzie czwarty miesiąc. Pora się ogarnąć. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Smok Magdy

Drogi...

Komórki nerwowe i pierwszy sen.