Tornado emocjonalne nie wyhamowuje, a dostojnie zwalnia, by po chwili rąbnąć znów.

Sądziłam, że wraz z nadejściem lipca, ciepłych, pogodnych dni, epidemia wyhamuje i wszystko inne się uspokoi. Epidemia nie tylko nie wyhamowała, wręcz rozpędziła się ile tchu, a w dodatku zamiast się uspokoić, to wszystko się rozhuśtało. Tak naprawdę jedynymi dobrymi wieściami z ostatnich dni to fakt, że sytuacja Asi się poprawia i jest nadzieja, że wemurafenib jest ratunkiem. Pokładam ogromne nadzieje w tych nowych inhibitorach, odkąd rozmawiałam z Magdą. Właściwie wtedy poczułam pierwszy raz tak intensywnie złość i radość w ułamkach sekundy, wszystko na raz. To potężnie dziwne uczucie. Wściekłość, że leczenie Joasi szło tyle czasu w złym kierunku wraz z gigantyczną dawką nadziei pokładaną w nowej, eksperymentalnej terapii. Kiedy w połowie lipca okazało się, że guzy w mózgu dały sobie na wstrzymanie, spojrzałam na siebie w lustrze i pomyślałam, że tego wszystkiego nie da się opisać jednym słowem. I tylko ja wiem, co mam na myśli, pisząc te słowa. To czyjaś zasługa. Czyjaś odwaga. 

Jednak nie umiem się cieszyć tym w stu procentach. 2 sierpnia była pierwsza rocznica mojego spotkania z Magdą w Centrum Zdrowia Dziecka. Pamiętam ten wieczór i emocje, które mi towarzyszyły. Wzruszenie i pewnego rodzaju zaduma - jak życie jest jednocześnie piękne i bolesne. A to wszystko tak umiejętnie splątane, zespolone, zespawane, sklejone - to piękno i boleść. Kwietniowy rezonans Adasia na moment mnie złamał. Wzmocnienie, które pojawiło się u naszego wojownika, na początku wyprowadziło mnie kompletnie z równowagi. Próbowałam się z tym oswoić. Madzia napisała, że jest cień nadziei, którą dał lekarz - że to artefakt, że to przez brak sedacji, wiercenie... Uczepiłam się tego możliwie najmocniej i nie puszczałam. Z dnia na dzień rosło we mnie poczucie i przekonanie, że to na pewno pomyłka i to wzmocnienie nie jest dla nas zagrożeniem. Na nowo się uspokoiłam i maj, czerwiec, połowa lipca upłynęła mi na spokojnym, pełnym nadziei egzystowaniu. Nie bałam się. 23 przyszedł raport najnowszego, powtórzonego  rezonansu i dostałam obuchem w łeb. Stałam w  kuchni i przygotowywałam obiad, gdy Facebook delikatnie zapiszczał. Zobaczyłam powiadomienie z profilu Magdaleny i weszłam przeczytać nowy post. W pierwszej chwili nie poczułam nic szczególnego. Przeczytałam raz, potem drugi, potem trzeci. Następnie poszłam do salonu i powiedziałam Przecinkowi: najświeższy rezonans Adasia pokazał, że to co w ostatnim obrazie się podświetlało, teraz świeci mocniej i widoczny jest wzrost. W tle słychać było program informacyjny, podawano najnowsze wieści o koronawirusie, ale zupełnie mi to zobojętniało. Przecinek zareagował tylko mimiką - może nie wiedział, co powiedzieć? Ja nie wiedziałam, co myśleć. Jak mam się zachować? Jak pomóc? Asi napisałam list, czułam, ze tylko tak mogę być blisko... Mam napisać list do Anglii? Poczułam bezradność. Emocjonalną bezradność. Rok temu byliśmy zaangażowani, podekscytowani spotkaniem. A teraz...Zeszłam do kuchni, żeby w samotności zapłakać. 5 lat otoczona jestem bliskimi, obcymi mi ludźmi, którym kibicuję w chorobie. Ci ludzie są ze mną te 5 lat i dzielą się ze mną wsparciem, obecnością. Na jakiekolwiek pogorszenie nikt nie jest przygotowany - czy to u najbliższej osoby, czy nawet tej oddalonej setki kilometrów, z którą łączy nas tylko porozumienie i współdzielenie emocji, bliźniaczych. Napisałam wiadomość do Mamy. Chciałam, żeby mnie pocieszyła. Bałam się o Adasia, i paradoksalnie, jeszcze większy lęk we mnie rósł o Magdę. Nie chcąc pisać zbędnych słów, posłałam zielone serce na Messengerze. Zielone serce - czy teraz to znak obecności? 

Zakończenie lockdownu wyobrażałam sobie inaczej, tymczasem muszę nadgonić to, co zaniedbałam w kwestii własnego zdrowia. Wsadziłam kij w mrowisko. I posypało się skierowaniami i badaniami, o których pojęcia nawet nie miałam. Dotychczas to ja nadzorowałam wszystko w leczeniu Przecinka. Byłam w tym dobra, tak myślę. Uwielbiam porządek w dokumentach. Kiedy okazało się, że u mnie też potrzebna jest doza ogarnięcia i subordynacji, zdziwiłam się - nie było to tak łatwe, jak w przypadku drugiej osoby. Poczułam się zagubiona i nieporadna. Ale skrupulatnie rozpisałam sobie wszystko, spędziłam kilka wieczorów na lekturze i powiedzmy, że zaopiekowałam się sobą tak, jak powinnam. Kiedyś szłam na pobrania krwi blada jak bielona ściana. Ledwo, po ścianie. Dziś, po tylu pobraniach krwi, idę do gabinetu zabiegowego lekko zniesmaczona dawnymi przebojami. Niesamowite, jak człowiek potrafi przywyknąć do tego, do czego musi. 

Nadchodzące miesiące nie jawią mi się wspaniale. To wciąż nowe, niepokojące sytuacje. Nadchodzący rezonans Przecinka, ustalenie działania w przypadku Adaśka, dalsze trzymanie ręki na pulsie u Asi, moje boksowanie się i troszczenie o rodziców i Przecinka, by uchronić ich przed pandemią (Sytuacja  w szpitalach jest kuriozalna, tak samo zresztą jak w polskim szkolnictwie. Nie jesteśmy zabezpieczeni w ogóle. Jestem tym tak podłamana, ale nie będę tego tutaj poruszać, ponieważ nie chcę budzić w sobie agresji większej, niż próbuję poskromić). 

To trzeba przejść. Przeczekać. Przezwyciężyć. Towarzyszy mi w tym wszystkim grupa ludzi pełnych nadziei, ale nie beznadziejnie sztucznej nadziei, tylko takiej...zmieszanej ze zdrowym realizmem. Czuję się dzięki temu w ryzach. Czas pokaże co dalej. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Smok Magdy

Smok wrócił z Anglii do Polski.

Drogi...